Rajd Urzędu Marszałkowskiego z cyklu "Kujawsko-pomorskie na rowery 2017" w Brodnicy - relacja.
Grudziądz w tym roku wystąpił bardzo mocną ekipą. Na rowerach z Grudziądza wystartowało 13 śmiałków w składzie:
1.MarcinHD
2.Adam
3.Kasia B.
4.Krzyś G.
5.Kasia S.
6.Kasia G.
7.Jola
8.Zdzisław – Hardy
9.Aneta
10.Bożena – Łobuzia
11.Tomek – Mały
12.Wojtek – Wito
13.Basia - Barabara
Wystartowaliśmy skoro świt w środku nocy o 5.15, więc na pobudkę rozpoczęlismy od "pagórka" Turznice – Dębieniec. Basia doszła do wniosku, że pobudki nie potrzebuje i przy użyciu Mirka i "blachosmrodu" czekała na nas na górze. Po takiej pobudce reszta drogi to był juz "Pan Pikuś", wspomagał nas też lekki wiaterek w plecy. Krótko przed godz. 10 dotarlismy na start rajdu. Tam, po powiększeniu naszych kolekcji koszulek, nastąpił czas powitań. Przywitali nas koleżanki i koledzy z brodnickiego Stowarzyszenia "Jaśkowa Droga". Od razu dostaliśmy też zaproszenie na "po rajdzie" do domu Mirki i Andrzeja, z którego skorzystaliśmy, ale o tym za chwilę. Przed startem połączylismy też siły z resztą naszej ekipy, która skorzystała z "żelaznego konia":
1.Grzegorz
2.Tadeusz – Borci
3.Ania – Lupita
4.Jacek
5.Bożenka
Okazało się, że na start z Grudziądza dotarli też Marzena i Jarek. Liczebność grupy Kalinkowo – Grudziądzkiej wzrosła już do 20 osób.
Trasa rajdu wiodła pięknymi terenami Brodnickiego Parku Krajobrazowego. Niestety, w życiu nie ma nic za darmo, więc za piękne okoliczności przyrody trzeba było zapłacić zdwojonym wysiłkiem po trzęsiawkach, piaskach, górkach i dołkach. Dodatkowe utrudnienia wprowadził Krzyś, który z osiemnastej sakwy wygrzebał megafon, czym spowodował, że jazda w jego bezpośredniej bliskości stała się "misją niemożebną". Trudności trasy dały się we znaki tak, że Kasia S. postanowiła upewnić się, czy piasek na drodze jest rzeczywiscie tak miękki jak wskazuje na to brykanie rowerów. Na szczęście obyło się bez strat w zdrowiu i mieniu. Na postoju mogliśmy podziwiać wystawę fauny i flory oraz pokoje urządzone w formie mrowiska, lisiej jamy, ula czy bobrzej nory.
Po przerwie część naszej ekipy pojechała dalej z rajdem, natomiast 16-osobowa grupa skorzystała z zaproszenia Mirki i Andrzeja. Zostaliśmy ugoszczeni stołem pełnym jadła i napitków. Było nam bardzo miło, dla części osób były to nowe znajomości. Czuliśmy się trochę zmieszani kłopotem, który sprawiliśmy. Bardzo, bardzo dziękujemy za niesamowite przyjęcie. Żałujemy jedynie, że odległość do domów i niepewna pogoda nie pozwoliły nam na dłuższy pobyt. Ale nic to, żyjemy nadzieją przyszłych spotkań i oczywiście zapraszamy do Grudziądza.
Droga powrotna to była już istna gra w kości z pogodą. Za każdym razem gdy ruszaliśmy w drogę, zaczynało padać. Kiedy tylko znajdowaliśmy bezpieczne zadaszenie, wychodziło słońce. Nie mogliśmy się wstrzelić w pogodę. Prawdopodobnie to wina Hardego, który zawsze załatwiał pogodę – a tym razem miał chyba zepsuty zegarek i błędnie podawał dane "do góry". Już na starcie musieliśmy zaznajomić się z wiatą przystankową. Potem krótkimi susami przemieszczaliśmy się w jedynie słusznym kierunku. Po wyjechaniu z terenów leśnych okazało się, że oprócz deszczu istnieje także wiatr, który tego dnia nas ani trochę nie lubi. Po walce z "wmordewindem" i dotarciu do Jabłonowa, bardziej zmęczona część ekipy postanowiła ewakuować się pociągiem. Na placu boju pozostali:
1.MarcinHD
2.Tadeusz
3.Jacek
4.Adam
5.Kasia B.
6.Kasia G.
7.Bożena – Łobuzia
8.Wojtek
9.Hardy
10.Aneta
Nie mieliśmy wielkiego wyboru, więc w stronę Radzynia ruszyliśmy główną drogą. I tu na trasie sprawdziło się "prawo Murphy'ego", że jak coś może się skopać, to na pewno tak będzie. Oczywiście jak to z nieszczęściami – zawsze przylezą parami. Najpierw wiatr zrobił się jeszcze mocniejszy (chociaż wydawało się to niemożliwe), lodowaty, a potem ktoś "na górze" przewrócił beczkę z wodą. Niestety razem z "tą beczką" przewróciła nam się Kasia G. I tak trzeba przyznać, że widząc nadjeżdżające samochody, zwinęła się ze środka drogi jak stary komandos. W międzyczasie Hardy wykazał zdolności kwatermistrzowskie i zaanektował stodołę na najbliższym podwórku. Tam w spokoju mogliśmy opatrzeć krwawiący łokieć i sprawdzić stan roweru. Okazało się, że nie jest tak źle, skończyło się na ogólnych potłuczeniach i zdartym łokciu. Plusem było to, że Hardy przestał dopytywać, kiedy będzie pływanie w jeziorze – mógł już teraz pochlupać sobie palcem w bucie i chyba był tym usatysfakcjonowany. Po wymianie koszulek na suche, opancerzeniu w deszczówki i oczywiście ustaniu opadów, mogliśmy ruszyć dalej. Najpierw odnaleźliśmy resztę grupy, która jadąc z przodu znalazła inne schronienie, potem przez Radzyń znanymi bocznymi drogami – kierunek Grudziądz. Przed metą na osłodę zjazd z góry w Wiewiórkach nowiutkim asfaltem – od razu banany na twarzach urosły. Po wjeździe do miasta - pożegnania.
Pokonane od 130 do 150km, myślę, że mimo przygód i przeciwności losu wyjazd był udany, humory dopisały. Mam nadzieję, że na kolejne wycieczki na brak chętnych nie będziemy narzekać.
Fotorelacja wkrótce.